Wypełniamy białe plamy bitwy o Atlantyk – rozmowa z pastorem Wawrzyńcem Markowskim
Wypełniamy białe plamy bitwy o Atlantyk – rozmowa z pastorem Wawrzyńcem Markowskim
W niektórych kręgach znany jako „ksiądz militarysta”, sam twierdzi, że jest pacyfistą o wojskowych zainteresowaniach. Pastor Wawrzyniec Markowski to duchowny, który wyłamuje się ze schematów i nie poprzestaje na głoszeniu Dobrej Nowiny. Na koncie ma książki o fińskich pancernikach i japońskich czołgach, a teraz przyszedł czas na bitwę o Atlantyk. Zapraszamy do lektury rozmowy ze współautorem Burzy nad Atlantykiem.
Tomasz Czapla: Z lektur wcześniejszych wywiadów wiem, że w kręgach znajomych jest ksiądz nazywany „księdzem militarystą”. Niecodziennie spotyka się duchownego interesującego się militariami, skąd u księdza takie zainteresowania?
Wawrzyniec Markowski: Niektórzy mnie tak określają, ale traktuję to jako wyraz sympatii. Z przekonania jestem pacyfistą, a historia wojskowości to moje „drugie powołanie” (śmiech). Militariami zacząłem się pasjonować dzięki bratu. Był on zapalonym modelarzem, budował modele różnych samolotów i zbierał materiały na temat sprzętu wojskowego. Podpatrywałem go, dopytywałem o szczegóły i tak połknąłem bakcyla. Aktualnie nie mam czasu na modelarstwo, modele leżą w pudełkach, ale mam nadzieję, że kiedyś do tego wrócę.
Morzem zainteresowałem się zaś dzięki głównemu autorowi Burzy, czyli panu Andrzejowi Perepeczce. Jako młody chłopak, w drugiej lub trzeciej klasie, przeczytałem jego Bój o Atlantyk. Choć nie wszystko rozumiałem, książka stała się impulsem do dalszych lektur. Zacząłem szukać publikacji beletrystycznych oraz popularnonaukowych, w których znalazłbym informacje na temat wojska, samolotów, okrętów wojennych. Pierwsze były książki z serii Typy broni i uzbrojenia, a także album Prezentuj broń, gdzie omawiano uzbrojenie polskiego wojska w międzywojniu i podczas II wojny światowej. Potem doszła nieśmiertelna seria Żółty tygrys –opowiadania na temat wybranych epizodów z II wojny. Korzystałem także z fachowej literatury, pochłaniając takie czasopisma jak „Żołnierz Polski”, „Morze” czy „Skrzydlata Polska”. Jak widać, to zainteresowanie przetrwało do dziś.
Jakie są główne zainteresowania badawcze księdza? Specjalizuje się ksiądz w historii floty radzieckiej, ale jest również autorem m.in. książki poświęconej kamuflażowi czołgów japońskich podczas II wojny światowej.
Podstawowym obszarem moich badań jest, jak Pan wspomniał, marynarka radziecka i o tym piszę pracę doktorską. Ten temat mnie zainteresował, ponieważ w Polsce jest dość słabo opisany. W pracach powstałych w PRL-u widać piętno propagandy i trudno znaleźć w nich rzetelne informacje. Niestety, nowych opracowań jest jak na lekarstwo, a starsze dominują w antykwariatach i Internecie. Czytelnik po lekturze takich publikacji będzie niewiele mądrzejszy niż na początku, przyjmując perspektywę badawczą sprzed ćwierćwiecza. Jedynym, w miarę dobrze opracowanym tematem, gdzie można znaleźć wartościowe publikacje, są konwoje arktyczne. Dotyczą one głównie działań flot zachodnich aliantów, podczas gdy udział radzieckiej Floty Północnej w tych operacjach jest przedstawiony słabo (inna sprawa, że był on niewielki). Są one jednak omawiane, natomiast zmagania Floty Bałtyckiej to biała plama w polskiej historiografii, którą staram się wypełnić. Na marginesie dodam, że ostatnio ukazała się książka mojego przyjaciela, doktora Michała Glocka, o Flocie Czarnomorskiej. Jest to ważny krok w przybliżaniu Polakom historii marynarki radzieckiej, zwłaszcza na bardziej odległych akwenach.
Inne kierunki moich badań wynikają z różnych przyczyn. Czasami jestem proszony o napisanie jakiegoś tekstu i potem dany temat mnie „wciąga”. Zaczynam więc go zgłębiać, traktuję to jako swego rodzaju odskocznię od dziejów floty radzieckiej. Przeważnie staram się szukać tematów „niewyeksploatowanych”, takich, które czekają na swego badacza. W którymś momencie zainteresowałem się na przykład japońską bronią pancerną i postanowiłem ją „odkryć”. Tak powstała książka o kamuflażach japońskich czołgów z II wojny światowej. Przy jej pisaniu pomocna okazała się moja kolekcja – posiadam blisko 400 zdjęć tamtejszej broni pancernej z lat 30. i 40. Jestem również autorem m.in. monografii amerykańskiego bombowca Boeing B-17 oraz pracy o fińskich pancernikach obrony wybrzeża. Są to tematy dość niszowe, ale dzięki temu mogę o nich pisać i tym samym je popularyzować.
Przy badaniach nad flotą radziecką współpracował ksiądz z jednym z najwybitniejszych polskich sowietologów, profesorem Pawłem Wieczorkiewiczem. Czy moglibyśmy dowiedzieć się czegoś więcej o tej współpracy?
Moja znajomość z profesorem Wieczorkiewiczem zaczęła się od zabawnego incydentu. Poznałem go podczas konferencji naukowej poświęconej Rosji, która odbywała się na Uniwersytecie Gdańskim. Jednym z prelegentów był pan profesor, który omawiał działania floty radzieckiej przeciw Polakom we wrześniu 1939 roku. Już wtedy interesowałem się marynarką ZSRR, choć nie przypuszczałem, że kiedyś będę pisał o tym pracę doktorską. Po wystąpieniu profesora przyszedł czas na pytania z sali i okazałem się jedynym dyskutantem, co wzbudziło wielkie zdziwienie obecnych, jako że byłem w stroju duchownego. Co więcej, zacząłem z nim polemizować i, o dziwo, bardzo mu się to spodobało. Był to człowiek, który chętnie wdawał się w dyskusję i nie miał w sobie zadęcia, które jest udziałem niektórych naukowców. Po jakimś czasie zaprosił mnie do siebie i zaczęliśmy współpracować. Wyznałem mu, że pracuję nad książką o losach marynarki sowieckiej podczas II wojny światowej i wówczas padło pytanie: „a może ksiądz napisałby o tym pracę doktorską?”. Po namyśle uznałem, że warto spróbować i tak rozpoczęła się moja przygoda z doktoratem. Profesor Wieczorkiewicz bardzo mi pomagał w pracy, udostępniając liczne książki ze swojej biblioteki. Niestety, ciężko zachorował i nie doczekał mojej obrony. Zostałem na jakiś czas „naukową sierotą”, na szczęście potem nawiązałem współpracę z profesorem Zbigniewem Karpusem z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Od premiery pierwszej edycji Burzy nad Atlantykiem minęło 15 lat. Jakie zmiany niesie ze sobą wznowione wydanie?
W ciągu tych 15 lat nasza wiedza o działaniach morskich podczas II wojny światowej znacząco się pogłębiła. Otwarte zostały archiwa, przede wszystkim poradzieckie, choć wiele dokumentów pozostaje tajnych. Dzięki temu uzyskaliśmy dostęp do nieznanych wcześniej materiałów, na przykład raportów o działaniach sowieckiej floty w wojnie zimowej. Należy podchodzić do nich krytycznie, ale jest to ważne źródło dla badaczy. Zaczęły powstawać na ten temat fachowe publikacje, najpierw po rosyjsku, potem po polsku. Wielokrotnie z nich korzystałem, m.in. z fundamentalnej pracy Sowietsko-finlandskaja wojna 1939-1940, a także z najnowszego opracowania dwójki badaczy, Morozowa i Kułagina – Sowietskij podwodnyj flot 1922-1945. W Polsce flotą radziecką zajmuję się w zasadzie tylko ja i wspomniany już doktor Michał Glock, który swoją pracę magisterską poświęcił dziejom tamtejszej marynarki od 1918 roku do wybuchu wojny z III Rzeszą, a doktorską, jak już wspomniałem – działaniom radzieckiej Floty Czarnomorskiej podczas II wojny światowej. Dzięki uprzejmości pana Andrzeja Perepeczki, mogłem umieścić w nowym wydaniu Burzy cały rozdział poświęcony zmaganiom morskim podczas wojny zimowej.
Do drugiej edycji wprowadzono wiele rozszerzeń i zaktualizowano niektóre fakty. Źródła, z których korzystał pan Andrzej, nie zawsze wytrzymują próbę czasu i tam, gdzie było to możliwe, skorygowaliśmy nieścisłości. Uzupełniliśmy także rozdział o walkach na polskim wybrzeżu podczas kampanii wrześniowej. Po 1989 roku zajmowało się tą problematyką wielu wybitnych badaczy, dzięki czemu udało się, przynajmniej częściowo, odkłamać historię przedwojennej marynarki. Wymienię tu chociażby prace profesora Bartelskiego, który wniósł dużo nowego do naszej wiedzy o walkach na Westerplatte, obronie Helu czy Kępy Oksywskiej. Korzystałem z jego dorobku, dzięki czemu Burza wzbogaciła się o nowe dane i fakty. Ponadto rozszerzyliśmy rozdziały na temat działań U-bootów u wybrzeży Wielkiej Brytanii oraz wojny minowej. Myślę, że główny autor, czyli pan Andrzej, jest zadowolony z poprawek, o czym świadczy fakt, że zgodził się, aby moje nazwisko umieszczono na okładce. Jest to wielki zaszczyt, gdyż od wielu lat stanowi on dla mnie autorytet w dziedzinie historii II wojny światowej na morzu.
Aktualizowanie i uzupełnianie faktów wymagało korzystania z wielu materiałów. Do jakich źródeł sięgał ksiądz najczęściej?
Przeważnie korzystałem z artykułów zawartych w fachowych czasopismach. Traktowałem je jako przyczynek do rozwinięcia danego tematu w Burzy i zarysowania szerszego tła historycznego. Przy tym chcę uspokoić czytelników, że uzupełnienia to wątki poboczne – zasadnicza część książki nie uległa zmianie. Chcieliśmy wraz z panem Andrzejem wzbogacić ją o pewne szczegóły, które niejednokrotnie są zapomniane nawet wśród badaczy. Sięgnąłem także do własnych badań, zwłaszcza poświęconych radzieckiej flocie na Bałtyku. Przy rozdziale o wojnie zimowej korzystałem na przykład z artykułu Podwodna wojna zimowa, który napisałem wspólnie ze swoją żoną, Aurelią, i Michałem Glockiem. Ważnym źródłem był Internet – wiele pożytecznych informacji znalazłem na forach, gdzie konsultowałem się z historykami. Nie tylko polskimi – pomagali mi także badacze niemieccy oraz rosyjscy.
Przez ostatnie ćwierć wieku, dzięki odtajnieniu dokumentów, stan naszej wiedzy o II wojnie światowej na morzach znacznie się poprawił. Był to jednak proces stopniowy i gdy pan Andrzej pracował nad pierwszym wydaniem Burzy, nie miał dostępu do wszystkich informacji. Efekt był taki, że na przykład przy opisie zatopionych jednostek często była podana ich wielkość (a konkretnie pojemność), ale brakowało nazwy. Autor nie miał wyjścia – po prostu takich wiadomości nikt nie udzielał. W zdecydowanej większości takich przypadków udało mi się zidentyfikować brakujące nazwy okrętów i statków, dotarłem także do nazwisk ich dowódców. W ten sposób zyskaliśmy pełniejszy obraz konfliktu na Atlantyku. Myślę, że dla kogoś zainteresowanego tematem takie detale są atrakcyjne i pozwalają na obalenie mitów, które narosły wokół tego wycinka historii II wojny światowej.
Burza jest poświęcona bitwie o Atlantyk, ale walki toczyły się równolegle na drugim z wielkich oceanów – Oceanie Spokojnym. Jaki jest stan badań polskiej historiografii, jeżeli chodzi o ten teatr wojny morskiej?
Od wielu lat podstawową pracą na ten temat jest książka Zbigniewa Flisowskiego Burza nad Pacyfikiem. Nie jest to pozycja akademicka – składają się na nią felietony historyczne, opisujące kolejne kampanie na Pacyfiku. Jest to najszersze opracowanie w Polsce, do tego możemy dodać artykuły i prace naukowe, które mają mniejszy zasięg. Prawdę mówiąc, Burza nad Pacyfikiem również wymagałaby pewnych uzupełnień. Autor wydał ją w latach 80. i, podobnie, jak w przypadku naszej Burzy nad Atlantykiem, wiele zawartych tam informacji się zdezaktualizowało. Gdy chcemy zapoznać się z najnowszą wiedzą o wojnie na Pacyfiku, musimy więc sięgać po publikacje zagranicznych historyków. Inna sprawa, że działania na Oceanie Spokojnym mają tak wiele aspektów, że ich kompleksowe opisanie musiałoby obejmować nie kilka, ale kilkanaście tomów. Nowa Burza nad Atlantykiem również nie wyczerpuje tematu. Planowana jest sześciotomowa edycja, ale niektóre zagadnienia zostały i tak tylko zasygnalizowane. Poza bojem o Atlantyk opisujemy zmagania na przyległych morzach i siłą rzeczy bitwy o mniejszym znaczeniu musiały zostać potraktowane jako wątki poboczne.
W pierwszych miesiącach drugiej wojny światowej walki na morzu toczyły się między Kriegsmarine a flotami brytyjską i francuską. Admiralicja niemiecka nie planowała walnej rozprawy z aliantami, postawiono na wojnę krążowniczą i działania podwodników. Dlaczego?
Dzięki masowym zbrojeniom po dojściu do władzy nazistów, Niemcy skrócili dystans do marynarek alianckich. Ponadto kolejne układy pozwalały im omijać ograniczenia nałożone przez traktat wersalski, np. zakaz budowy floty podwodnej. Wspomnę chociażby o porozumieniu brytyjsko-niemieckim z 1935 roku, które ustalało wzajemny stosunek sił marynarek obu krajów na 100:35. Zezwalało również na budowę przez III Rzeszę U-bootów, co zresztą trwało nieoficjalnie od kilku lat. Już trzy miesiące po zawarciu tego układu Niemcy utworzyli dwie flotylle okrętów podwodnych, co najlepiej pokazuje, jak „respektowali” traktat wersalski. Hitler traktował wszelkie umowy instrumentalnie i wkrótce poinformował Brytyjczyków, że podjął decyzję o rozbudowie U-bootwaffe do 100% stanu brytyjskiej floty podwodnej.
Rzesza szykowała się do wojny, ale – paradoksalnie – nie była do niej przygotowana. Niemieckie plany zbrojeniowe miały zostać zrealizowane do połowy lat 40. i gdyby Hitler wstrzymał się z rozpoczęciem działań, Kriegsmarine byłaby niemal równorzędnym przeciwnikiem dla Royal Navy. We wrześniu 1939 roku dysproporcja sił wciąż była znaczna i rozprawa z aliantami na wzór bitwy jutlandzkiej z 1916 roku nie wchodziła w grę. Dowództwo marynarki niemieckiej zdecydowało się więc na wojnę krążowniczą, prowadzoną przez tzw. rajdery, i nieograniczoną wojnę podwodną. W pierwszym okresie wojny Kriegsmarine stanowiła poważne zagrożenie dla alianckiej floty, ale kampania norweska nadszarpnęła jej siły. Niemcy stracili wówczas m.in. trzy krążowniki, dziesięć niszczycieli i osiem U-bootów. Od tego momentu niemiecka flota nawodna przestała się liczyć w wojnie morskiej, większe szkody wyrządzały aliantom tylko okręty korsarskie, jak słynny „Admiral Graf Spee” czy przebudowane ze statków handlowych tzw. krążowniki pomocnicze. Podsumowując, wojna zaczęła się dla Niemców o 5-6 lat za wcześnie.
Jaki rodzaj niemieckich okrętów był największym zagrożeniem dla marynarek alianckich w pierwszym roku wojny?
Wspomniałem już, że bezpośrednia konfrontacja flot brytyjskiej i niemieckiej skończyłaby się dla III Rzeszy katastrofą. Najgroźniejszymi jednostkami Kriegsmarine były w przededniu wojny dwa pancerniki: „Scharnhorst” i „Gneisenau”, wyposażone w działa kalibru 280 milimetrów. Royal Navy posiadała zaś 12 pancerników i krążowników, z których każdy dysponował większą siłą ognia. W służbie niemieckiej były jeszcze trzy tzw. pancerniki „kieszonkowe” („Admiral Graf Spee”, „Deutschland” i „Admiral Scheer” – przyp. red.), ale od początku przeznaczono je do prowadzenia wojny krążowniczej. Sprawdziły się zresztą jako korsarze – wystarczy wspomnieć rajd „Admiral Graf Spee”, który w ciągu trzech miesięcy zdołał zatopić dziewięć brytyjskich statków handlowych. Największe szkody wyrządzały jednak Brytyjczykom U-booty, które do końca 1939 roku posłały na dno 79 statków Albionu. Nadzwyczaj efektywna okazała się stosowana przez nie taktyka wilczych stad, czyli skoordynowany atak kilku okrętów podwodnych na jednostki przeciwnika. Brytyjczycy przeciwstawiali się temu, dozbrajając flotę handlową i organizując konwoje, ale przez długi czas U-booty były największą zmorą Royal Navy.
Zanim wojna ogarnęła Atlantyk, zmagania pod- i nawodne toczyły się na polskim wybrzeżu. Jakie zadania przewidziano dla naszej marynarki w kampanii wrześniowej?
Przez całe dwudziestolecie międzywojenne polska flota szykowała się bardziej do konfrontacji ze Związkiem Radzieckim niż z Niemcami. Od pewnego momentu polskie dowództwo zaczęło zdawać sobie sprawę, że rośnie zagrożenie ze strony III Rzeszy. W marcu 1939 roku opracowano więc plan wojny z Niemcami, tzw. Plan Z, w którym znalazły się wytyczne głównie dla sił lądowych. Zadania dla marynarki wyznaczało Dowództwo Obrony Wybrzeża, które zalecało obronę punktów umocnionych na Helu i Oksywiu. Była to koncepcja defensywna, ale nie mogliśmy toczyć otwartej wojny na morzu. Dysproporcja sił była zbyt duża, a w dodatku na naszą flotę czyhało zagrożenie z dwóch stron. Mało kto dziś pamięta, że w momencie wybuchu wojny na Bałtyku stacjonowała radziecka marynarka, przestarzała, ale silnie uzbrojona. Sowieci posiadali m.in. dwa pancerniki, a także lżejsze okręty, i gdyby zdecydowali się wspomóc III Rzeszę, kampania wrześniowa na morzu skończyłaby się jeszcze szybciej.
Bardziej zaawansowany był plan wojny z ZSRR. Zakładał on działania marynarki w obrębie Zatoki Fińskiej – miały tam operować okręty podwodne i stawiacz min „Gryf”. Liczyliśmy też na wsparcie ze strony Estonii oraz Finlandii i w razie wojny istniałaby szansa na zamknięcie radzieckiej floty w Zatoce. W przypadku konfliktu z Niemcami takie założenia nie wchodziły w grę, polskie wybrzeże znajdowało się w „kleszczach”: z jednej strony ograniczone Pomorzem, z drugiej – Prusami. W tej sytuacji rozsądnym wyjściem było odesłanie do Wielkiej Brytanii trzech najwartościowszych jednostek, czyli niszczycieli „Błyskawica”, „Grom” i „Burza”. Mogły one dalej walczyć u boku aliantów, a pozostawione w Polsce podzieliłyby los „Gryfa” i „Wichra”, które po trzech dniach wojny zostały zatopione przez niemieckie samoloty.
Jednym z najbardziej znanych epizodów kampanii wrześniowej jest historia ORP „Orzeł” i jego ucieczki z internowania w Estonii. Wielkie kontrowersje budziło zachowanie jego dowódcy, komandora Kłoczkowskiego, który wpłynął do Tallina. Oskarżano go o zdradę, został nawet skazany przez Morski Sąd Wojenny w Londynie. Jak po latach ocenia Pan jego postawę?
To jest pytanie, które jeszcze długo będzie dzielić, a nawet konfliktować morskich historyków. Z jednej strony mamy opracowania Mariusza Borowiaka, który odsądza Kłoczkowskiego od czci i wiary. Z drugiej pojawiają się publikacje, których autorzy spoglądają przychylniej na komandora, a nawet starają się go bronić. Być może nigdy się nie dowiemy, jaka była prawda. Jeżeli komandor Kłoczkowski był chory, to rozsądnym wyjściem było wpłynięcie do Helu lub neutralnego portu, wysadzenie go i zmiana dowódcy. Kłoczkowski otrzymał zresztą takie rozkazy; inna sprawa, że wybór Tallina na miejsce postoju był bardzo ryzykowny. Kiedy 14 września „Orzeł” wchodził na tamtejsze wody, Sowieci rozwijali kampanię propagandową przeciw Estonii. Wkrótce wystosowali ultimatum do Tallina, żądając udostępnienia baz wojskowych, a niecały rok później Estonia stała się radziecką republiką. Jedno jest pewne: gdyby nie odwaga kapitana Grudzińskiego i reszty załogi, „Orzeł” zostałby włączony do sowieckiej Floty Bałtyckiej.
Z ucieczką „Orła” wiąże się jeszcze inna historia. 28 września 1939 roku gazeta „Prawda” podała, że storpedował on radziecki statek, parowiec „Mettalist”. Jego dowódca, kapitan Osipow, przyznał potem, że żadnego ataku nie było, a „Mettalist” został zatopiony przez radziecki torpedowiec i okręt podwodny. W Burzy znajdziemy zaś informację, że cała ta historia była tylko faktem medialnym.
Historia rzekomych ataków „Orła” wpisywała się w antyestońską propagandę Sowietów. Agencja TASS niemal natychmiast po ucieczce polskiego okrętu ogłosiła, że pomogła w tym estońska marynarka. Sowieci podali także informację, że „Orzeł” próbował zaatakować radziecki frachtowiec „Pionier”, a później wymyślili intrygę związaną z „Mettalistem”. Minister spraw zagranicznych ZSRR, Wiaczesław Mołotow, stwierdził nawet, że „Orła” wypuszczono celowo, aby zagrozić radzieckiej żegludze na Bałtyku. Oskarżanie polskiej jednostki i sugerowanie współpracy polsko-estońskiej służyło zwiększeniu presji na władze w Tallinie. W ten sposób Stalin zyskiwał pretekst, aby zmusić Estończyków do zawarcia paktu ze Związkiem Radzieckim i przekazania części swoich baz armii sowieckiej.
Kapitan Osipow zeznał w fińskiej niewoli, że we wrześniu 1939 roku otrzymał rozkazy z Leningradu, aby wpłynąć do Zatoki Narva, tam zatopić „Mettalista” i zameldować, że storpedował go polski okręt podwodny. Przez długi czas sądzono, że w rzeczywistości radziecki parowiec posłały na dno torpedowiec „Tucza” i okręt podwodny typu „Szczuka”. W tę wersję wątpił jednak rosyjski badacz, Mirosław Morozow, i zwrócił się do mnie z prośbą o wyjaśnienie tej kwestii. Skontaktowałem się z estońskimi historykami i po jakimś czasie otrzymałem odpowiedź, że „Mettalist” nie mógł zatonąć we wrześniu 1939 roku. Z raportów nadbrzeżnych punktów obserwacyjnych wynikało, że w potencjalnym miejscu jego zatopienia rzeczywiście pojawiły się wówczas obce jednostki. Były to: torpedowiec, okręt podwodny i frachtowiec, ale po jakimś czasie wszystkie odpłynęły. Poza tym „Mettalist” miał zostać zatopiony na płyciźnie, aby zdjęcia jego wraku obiegły zachodnie media. Problem w tym, że nie znalazłem takich zdjęć ani artykułów na ten temat. Dzisiaj nie ma więc podstaw, aby przypuszczać, że „Mettalist” rzeczywiście został zatopiony w 1939 roku.
Co więcej, podaje ksiądz, że ten statek pływał jeszcze przez dwa lata.
Sprawa „Mettalista” budzi we mnie i inne wątpliwości. Można było przecież ogłosić, że statek zatopiono na pełnym morzu, a nie w zatoce. Wówczas nie byłoby potrzeby szukania wraku, a Sowieci mogli zainscenizować ratowanie „rozbitków” i ich zdjęcia posłać w świat. Wszystko wskazuje zaś na to, że „Mettalist” zatonął w okolicach półwyspu Hanko, który po wojnie zimowej przypadł Związkowi Radzieckiemu. Sowieci zorganizowali tam bazę morską, ale nie cieszyli się długo półwyspem. Wkrótce po ataku Rzeszy na ZSRR rozpoczęła się druga wojna sowiecko-fińska, tzw. wojna kontynuacyjna, w której celem Finów było odzyskanie utraconych rok wcześniej terenów. Jako jeden z pierwszych, udało się przejąć rejon Hanko i prawdopodobnie „Mettalist” poszedł na dno, trafiony pociskami fińskiej artylerii. Oczywiście, ktoś może stwierdzić, że statek mógł być zatopiony na płytkiej wodzie, później podniesiony i wyremontowany. Informacje, do których dotarłem, nie potwierdzają jednak tego. Estonia była wówczas niepodległym państwem i nie widzę powodu, dla których można by podważać raporty tamtejszej Straży Wybrzeża. Zwłaszcza, że przeczą oficjalnej radzieckiej wersji.
W walkach na wybrzeżu polską marynarkę wspierał Morski Dywizjon Lotniczy. W jego skład wchodziły m.in. wodnosamoloty, łódź latająca i amfibia. Jaką rolę odegrała ta jednostka w kampanii wrześniowej?
Prawdę powiedziawszy, niewielką. Niemcy już 1 września, zaraz po ataku na Westerplatte, zbombardowali bazę lotniczą w Pucku. Meldowali, że zniszczyli kilkanaście wodnosamolotów, na szczęście uszkodzono tylko kasyno i pole wzlotów. Podczas nalotu zginął jednak dowódca dywizjonu, komandor Edward Szystkowski. Ocalone wodnosamoloty przeleciały na Hel i czekały na dalsze instrukcje. Niestety, kolejny nalot Luftwaffe okazał się tragiczny, niemieckim lotnikom udało się zniszczyć resztę maszyn. Na nawiązanie równorzędnej walki nie pozwalała różnica sił. Do wojny z Polską Niemcy przeznaczyli dziesięć eskadr lotnictwa morskiego, my dysponowaliśmy tylko dwiema eskadrami. Sztukasy i Junkersy wyrządziły ogromne szkody marynarce, udało im się m.in. zatopić „Gryfa” i „Wichra”, a nasze okręty podwodne wciąż były narażone na ataki z powietrza.
Praktycznie nie podjęliśmy ofensywnych działań. Znany jest tylko jeden lot rozpoznawczy polskiego wodnosamolotu. Jego zadaniem było zbombardowanie pancernika „Schleswig-Holstein”, ostatecznie załoga zameldowała, że zrzuciła granaty na świętujących zdobycie Westerplatte Niemców. Dokumenty niemieckie tego nie potwierdzają i wiele wskazuje na to, że mamy do czynienia z kolejną legendą. Owszem, taki lot się odbył, ale załoga nie napotkała żadnego wroga i bezpiecznie wróciła do Juraty. Później podejmowano próby przelotu do Szwecji, ale zakończyły się one fiaskiem.
Po upadku Polski głównym teatrem wojny stał się Atlantyk i przyległe morza. Mówiliśmy już, że Niemcy postawili na działania krążownicze i podwodne. Najbardziej we znaki dał się aliantom pancernik „Admiral Graf Spee”, którego rajd przeszedł do legendy. Czy mógłby ksiądz powiedzieć coś więcej na ten temat?
To kolejny epizod bitwy o Atlantyk, który w Burzy został zasygnalizowany, ale wciąż czeka na swego badacza. „Admiral Graf Spee”, krążąc między wybrzeżem Brazylii a krajami afrykańskimi, sparaliżował brytyjskie szlaki handlowe na południowym Atlantyku. Reakcja aliantów była natychmiastowa – powołano kilkanaście grup uderzeniowych, które miały go odnaleźć, ale o to chodziło Niemcom. Brytyjczycy osłabiali bowiem siły przeznaczone do ochrony konwojów na innych obszarach. W dodatku wykrycie niemieckiego pancernika „kieszonkowego” utrudniały kwestie techniczne – zasięg samolotów zwiadowczych był ograniczony, a brak radaru na okrętach pościgowych wykluczał poszukiwania nocne.
W ciągu trzech miesięcy „Admiral Graf Spee” zatopił dziewięć brytyjskich statków handlowych, ale nie to było największym problemem aliantów. Wprawdzie przez długi czas pancernik wymykał się obławie, ale poszukującym go okrętom udało się zatopić kilka jednostek niemieckich. Groźniejsza była sama obecność rajdera, który, często zmieniając rejon działania, dezorganizował żeglugę sprzymierzonych. Obawy Brytyjczyków były tym większe, że podczas swojego rajdu pancernik zmieniał nazwę (na „Admiral Scheer” – przyp. red.) i nie mieli pewności, ile niemieckich kieszonkowców pływa na Atlantyku. Historia „Admiral Graf Spee” zakończyła się u ujścia rzeki La Platy, gdzie doszło do starcia z okrętami alianckimi – krążownikami „Achilles”, „Ajax” i „Exeter”. Była to pierwsza bitwa ciężkich okrętów nawodnych w II wojnie światowej, która zakończyła się ucieczką Niemców na urugwajskie wody terytorialne. Wkrótce kapitan Langsdorff, dowódca pancernika, podjął decyzję o samozatopieniu okrętu, a załogę internowali Urugwajczycy. Sam Langsdorff, biorąc na siebie odpowiedzialność za utratę pancernika, popełnił samobójstwo.
Poza działaniami rajderów i U-bootów, Niemcy prowadzili z aliantami wojnę minową. Czy mógłby ksiądz krótko scharakteryzować jej przebieg do czerwca 1940 roku?
Wojna minowa miała wielostronny charakter. Walczące strony nie ograniczały się już do min stawianych przez tradycyjne stawiacze min, jak polski „Gryf”. Cały szereg jednostek był przystosowany do ich przenoszenia jako broni pomocniczej. U Niemców były to przede wszystkim niszczyciele, z uwagi na ich szybkość i możliwość zabrania większej ilości ładunków. Do lutego 1940 roku podjęły aż jedenaście operacji minowych u wybrzeży Wielkiej Brytanii, stawiając liczne blokady na podejściach do portów. Ich uzupełnieniem stały się miny zrzucane przez lotnictwo, zwłaszcza przez wodnosamoloty. Co ciekawe, Luftwaffe widziało w nich skuteczniejszą broń niż marynarka i, w momencie wybuchu wojny, posiadało kilkaset min dennych oraz kotwicznych. Stanowiło to dodatkowe wyzwane dla aliantów, gdyż ładunki lotnicze zrzucano w miejscach niedostępnych dla innych nosicieli tej broni.
II wojna światowa przyniosła znaczny postęp, jeśli chodzi o ten rodzaj broni. Na przełomie 1939 i 1940 roku pojawiły się masowo miny niekontaktowe, do których detonacji nie było potrzebne bezpośrednie zetknięcie z okrętem. Były to przede wszystkim miny magnetyczne i akustyczne, których produkcję rozwijały obie strony przez cały okres wojny. Ich przewaga polegała na zwiększonym zasięgu działania i wykorzystaniu właściwości fizycznych okrętów przeciwnika. Na przykład miny akustyczne uaktywniały się, reagując na hałas pracy maszyn i okrętowych śrub napędowych. Wybuch następował podczas największego nasilenia szumów, czyli wtedy, gdy statek przepływał bezpośrednio nad miną. Wyrządziły one wiele szkód i minęło trochę czasu, zanim alianci zdołali im przeciwstawić skuteczny sprzęt trałowy.
Wspomniał ksiądz, że największym zagrożeniem dla floty alianckiej były U-booty. Ich sukcesy byłyby jeszcze większe, gdyby nie zawodność niemieckich torped. Wspomnę tylko, że w kampanii norweskiej wszystkie 31 pocisków wystrzelonych przez Niemców okazało się niewypałami. Z czego wynikały te problemy?
Nieskuteczność torped była największym zmartwieniem U-bootwaffe w pierwszym roku wojny. Problem był tym większy, że dotyczył zarówno torped magnetycznych, jak i tych z zapalnikiem uderzeniowym. Torpedy albo wybuchały przedwcześnie, albo schodziły zbyt głęboko pod wodę i mijały swój cel. Po drobiazgowym śledztwie naukowcy ustalili, że szwankują zapalniki i mechanizmy zanurzenia, a szczyt kryzysu przypadł na walki w Norwegii. Gdyby torpedy działały jak powinny, brytyjska marynarka straciłaby dodatkowo kilka cennych jednostek, w tym pancerniki. Mało też brakowało, aby nie powiódł się atak U-47 w sercu Royal Navy, czyli bazie Scapa Flow. Pierwsza salwa w kierunku pancernika „Royal Oak” zakończyła się połowicznym sukcesem – dwie z odpalonych torped nie wybuchły, jedna trafiła w cel, ale jej detonacja była słaba. Brytyjczycy jednak nie zareagowali i dali Niemcom czas na wystrzelenie drugiej serii pocisków. Mimo tego sukcesu dowództwo Kriegsmarine było niepocieszone, gdyż przebieg ataku potwierdzał zawodność torped. Na marginesie chciałbym zwrócić uwagę, że „kryzys torpedowy” nie dotyczył tylko Niemców. Podobne problemy przeżywali Amerykanie, gdy przystąpili do wojny z Japonią.
Kluczowym momentem wojny morskiej do czerwca 1940 roku wydaje się inwazja III Rzeszy na Norwegię. Atak Hitlera służył głównie zabezpieczeniu transportów rudy żelaznej, płynących ze Szwecji przez norweski Narwik. Jak był pomysł Niemców na przeprowadzenie tej kampanii?
Skandynawskie dostawy miały strategiczne znaczenie dla Niemiec – stamtąd pochodziła znaczna część przedwojennych transportów rudy. Gdyby aliantom udało się je zablokować, gospodarka Rzeszy zostałaby pozbawiona bezcennego surowca. Hitler o tym doskonale wiedział i już od grudnia 1939 roku planował zajęcie Norwegii i Danii. Alianci nie pozostali w tyle i, chcąc uprzedzić Niemców, szykowali się do zaminowania norweskich wód terytorialnych. Poza tym w rejonie Morza Północnego dysponowali silniejszą flotą i atakujących Niemców spotkałaby natychmiastowa kontrakcja. Ich jedyną szansą było działanie przez zaskoczenie.
Niemcy postawili na jednoczesny desant wojsk inwazyjnych w kilkunastu punktach. Aby zneutralizować zagrożenie wynikające z odległości między najważniejszymi portami (Oslo i Narwik dzieliło ponad 2000 kilometrów – przyp. red.), wykorzystano okręty wojenne jako transportowce. Decydowała ich szybkość – gdyby do najbardziej wysuniętych na północ portów skierowano zwykłe jednostki, alianci z pewnością rozpoznaliby desant. Na pokładzie krążowników i niszczycieli znalazły się więc oddziały wyposażone w lekką broń, stanowiące pierwszy rzut Wehrmachtu. Plan zdał egzamin i Niemcy zdobyli Norwegię, ale w dłuższej perspektywie było to pyrrusowe zwycięstwo. Z jednej strony zyskali dogodną pozycję do wypadów U-bootów na Atlantyk i zabezpieczyli dostawy surowców. Z drugiej – norweską kampanię okupili jednak ogromnymi stratami, m.in. zatopieniem dziesięciu niszczycieli, które popłynęły do Narwiku. Strat poniesionych podczas walk o Norwegię Kriegsmarine nigdy nie zdołała odrobić.
W Norwegii walczyły również polskie jednostki. „Sobieski”, „Batory” i „Chrobry” służyły jako transportowce, a „Grom”, „Błyskawica” i „Burza” patrolowały rejon Narwiku i Harstadt. Poza tym, jeszcze przed rozpoczęciem walk, „Orzeł” zatopił niemiecki transportowiec „Rio de Janeiro”. Jakby ocenił ksiądz ich udział w tej kampanii?
Zatopienie „Rio de Janeiro” mogło znacząco wpłynąć na losy wojny w Norwegii, ale zostało przez aliantów nieco zignorowane. Płynący ze Szczecina frachtowiec był przecież po brzegi załadowany wojskiem i sprzętem, a jego celem było Bergen. Wprawdzie Norwegowie przejęli rozbitków – żołnierzy Wehrmachtu, ale nie zdawali sobie sprawy ze znaczenia jeńców. Alianci również zlekceważyli informacje przekazane przez polską załogę, a gdy zorientowali się, że Niemcy dokonują inwazji, było za późno. Udział innych naszych jednostek był adekwatny do ich liczby – polscy marynarze wypełnili swoje zadania, ale nie mogli odwrócić przebiegu kampanii. Ponieśliśmy przy tym bolesne straty – „Chrobry” i „Grom” zatonęły, zbombardowane przez niemieckie lotnictwo. Nie rozpatrywałbym tego w kategoriach sukcesu lub porażki, w ten sposób zaznaczyliśmy swoją obecność u boku Brytyjczyków i Francuzów. Polska flota pokazała, że wciąż istnieje i, mimo braku państwa, jest silnym punktem wśród marynarek alianckich.
Na koniec chciałem zapytać o pracę nad kolejnymi częściami Burzy. Pierwszy tom to początek serii – nowa edycja książki ma liczyć sześć tomów. Czy będzie ksiądz uczestniczył również w przygotowaniu następnych?
Już uczestniczę, gdyż obecnie pracujemy nad drugim tomem, który powinien ukazać się w połowie tego roku. Mam nadzieję, że zarówno pan Andrzej, jak i Wydawca będą na tyle zadowoleni z mojej pracy, że będę współredagował kolejne części Burzy. Drugi tom rozpocznie opis ewakuacji aliantów z plaż Dunkierki. Jeszcze nie wiem, do jakiego etapu wojny w niej dojdziemy, ale prawdopodobnie będzie to rajd pancernika „Bismarck”. Chcieliśmy, aby wszystkie części obejmowały podobny przedział czasowy i dlatego każdy tom będzie dotyczył mniej więcej roku wojny. W związku z tym, w drugiej części opiszemy okres od czerwca 1940 roku do kwietnia, maja 1941, kiedy „Bismarck” wyszedł w morze.
Dziękuję za rozmowę.
Książka „Burza nad Atlatnykiem. Tom 1” do nabycia w księgarni maszoperia.org
Zapraszamy również do zapoznania się z opublikowaną w naszym portalu recenzją książki.