Skradziona tożsamość. Polskie dzieci w rękach nazistów
Temat dzieci poranionych przez wojenną zawieruchę zawsze wywołuje silne emocje. To właśnie w nich tamte doświadczenia odcisnęły najtrwalsze ślady. A jednak często jest to temat spychany na boczny tor historycznych rozważań.
Śledząc dzieje kilkunastu ofiar, autorka ukazuje zwyrodnienie niemieckiego systemu, który przedmiotowo traktował nie tylko untermenschów, ale także tych, którzy „nadawali się” się na niemieckich nadludzi. Odbierano ich rodzicom i próbowano uczynić wiernymi poddanymi „tysiącletniej Rzeszy”.
Autorka opisuje zręby organizacji Lebensborn, której złowieszczy cień rozciąga się na wszelkie działania III Rzeszy nastawione na zawłaszczanie polskich dzieci. Jej zbrodniczej działalności nie poddano nigdy dogłębnemu badaniu. Dlatego też zebrane tu przykłady są tym cenniejsze, że pozwalają pojąć, jak ogromne spustoszenie poczyniło w psychice oraz w życiu takie wynarodowienie. Tragedia tych dzieci pomaga również zrozumieć, że historia wcale nie jest czarno-biała, gdy w grę wchodzi ludzka natura z całym bogactwem jej wad i zalet.
Książka ta jest zarazem milczącym oskarżeniem wyznawców Führera – nigdy nieskazanych bezwolnych i bezdusznych wykonawców jego nieludzkich planów.
Premiera książki: 8 sierpnia 2023
Fragment książki:
„Dotychczas los Haliny nie oszczędzał, spadały na nią same nieszczęścia, co być może w pewien sposób ją zahartowało, uodporniło, pomogło stworzyć psychiczną tarczę, choć częściowo odbijającą ciosy albo raczej uśmierzającą ból. Taka radosna informacja, wiadomość, w którą bardziej wierzyła, niż się jej spodziewała, mogła mieć równie bezwzględną siłę rażenia. Wydaje się jednak, że Halina, zajęta pracą zarobkową, by utrzymać trójkę dzieci, żyła z dnia na dzień, nie mając czasu ani na rozpamiętywanie dramatów, ani na euforię. I oto siódmego listopada, a więc zaledwie dwa miesiące po pierwszym liście od Hrabara, usłyszała dzwonek do drzwi. Jak co dzień w przerwie obiadowej wpadła do domu, żeby przygotować dzieciom posiłek. Smażyła akurat placki ziemniaczane, kiedy Mariola i Krzyś otworzyli drzwi. Zobaczyli w progu siostrę PCK i dziewczynkę z tekturową tabliczką zawieszoną na szyi. Dzieci zawołały Halinę. Alodia i jej matka patrzyły na siebie w milczeniu, lekko się uśmiechały, ale niekoniecznie do siebie, po czym dziewczynka niepewnym głosem, po niemiecku, bo polskiego już nie pamiętała, szczerze stwierdziła:
– Byłaś młodsza i byłaś blondynką.
Halina znała niemiecki, ale dzieci nie wiedziały, o co chodzi.
„Pamięta mnie”, pomyślała.
Powitanie przedłużało się, ale dużo w nim było ciszy i wzajemnego skrępowania. Nikt się nikomu nie rzucał na szyję, nie było uścisków i pocałunków. Obie patrzyły na siebie jak na obcych ludzi. Sporo czasu musiało minąć, nim znów poczuli się rodziną.
Mniej więcej miesiąc później Halina pojechała do Katowic, bo tam, po czterodniowej podróży, miała przyjechać z Wiednia Daria. Na dworcu tłum. Nie tylko ona przyjechała po swoją córkę. Na peron wysypały się dzieci. Krzyki, nawoływania, łzy radości i zwątpienia, gdy okazywało się, że wbrew wiadomościom oczekiwane dziecko dotrze następnym transportem. Halina wytężała wzrok, wypatrywała i też już myślała, że wróci do Ostrowa sama. Tłum powoli się przerzedzał, część ludzi już opuściła peron i wtedy kobieta dojrzała małą dziewczynkę w czerwonej czapce na głowie, która wysiadała z wagonu powoli, niepewnie, jakby nie była przekonana, czy właśnie tu powinna wysiąść.
– Moja córka! – krzyknęła Halina i ruszyła w jej stronę.
Dziewczynka na swe polskie imię – Daria – nie zareagowała, była przecież Dorą. Halina musiała jeszcze podpisać protokół odbioru dziecka z transportu o numerze 0/138.
Radość? Dla obydwu stron? Tak, ale dopiero po dłuższym czasie. Wtedy, w 1947 roku, nastał dla Alodii dalszy ciąg wojny, a właściwie może początek drugiej, jeszcze dla niej trudniejszej, bardziej osobistej. Szok dla niemieckiej Mutti i równie wielki dla rozpieszczanej dotąd jej jedynaczki. Dla Luise Dahl list z Polski był wstrząsem. Zaskoczenie, zdziwienie, konsternacja – to zbyt łagodne określenia na stan, w którym się znalazła po jego przeczytaniu. Początkowe niedowierzanie, będące często obroną przed faktem, którego nie chce się zaakceptować, szybko odrzuciła, gdy z koperty wysunęły się zdjęcia. Nie próbowała negować prawdy, nie miała żadnych wątpliwości. To było jej oczko w głowie, jej Alice, której poświęcała każdą wolną chwilę, którą rozpieszczała i chciała jak najbardziej wszechstronnie wykształcić.
Druga z dziewczynek na zdjęciu również była jej znana, bo widziała przecież Darię w Bad Polzin. Była przekonana, że adoptowała niemiecką sierotę, której obydwoje rodzice nie żyją, a teraz okazało się, że ją okłamano. Można sobie wyobrazić plątaninę uczuć, które nią targały, ale to, jak w tej sytuacji się zachowała, świadczyło o tym, że dobro dziecka było dla niej najważniejsze. Nie uciekała się do żadnych wybiegów, uników czy ukrywania córki, ale powiedziała dziewczynce szczerze:
– Jeżeli twoja prawdziwa mama rzeczywiście żyje w Polsce, to nie mogę zrobić nic innego, tylko jej ciebie oddać. Ale jeśli okazałoby się, że zaszła jakaś pomyłka i w Polsce masz trafić do sierocińca, to będę o ciebie walczyć.”
Fragment rozdziału Mama i Mutti – miała dwie matki