Historia Roja
„Historia Roja” to pierwszy film fabularny, który podejmuje próbę opowiedzenia na nowo historii zmagań o kształt powojennej Polski. Jak Jerzemu Zalewskiemu udało się wywiązać z tego zadania?
Żołnierze Wyklęci, czyli członkowie tzw. drugiej konspiracji skierowanej przeciwko rządom komunistycznym w Polsce i Związkowi Radzieckiemu, w ostatnich latach szturmem zdobyli miejsce w kulturze i popkulturze polskiej, nie zawsze z aprobatą historyków, a czasem wbrew oczywistym faktom. Środowiska prawicowe upatrują w Wyklętych bohaterów, których chętnie umieszczają na swoich sztandarach; pojawiają się publikacje naukowe, popularnonaukowe i publicystyczne, wystawy i rekonstrukcje historyczne im poświęcone – Wyklęci nie są już nieznani.
Niepokoić w tym trendzie może dowartościowywanie Narodowych Sił Zbrojnych i formacji pokrewnych na przekór faktom i wbrew naukowej rzetelności. Odbywa się ono w atmosferze groźnego buczenia na ludzi zadających niewygodne pytania (zwłaszcza jeśli dają one niewygodne odpowiedzi). Środowiska narodowo-radykalne starają się przeciąć wszelką dyskusję argumentem patriotycznym. Ich zdaniem, kto ośmiela się rzucić cień na herosów podziemia niepodległościowego, ten opowiada się po stronie ich prześladowców z PPR, UB, MO, KBW i NKWD. Sytuacja jest więc paradoksalna, bowiem mamy w ostatnich latach do czynienia z kreowaniem i podsycaniem dziwacznego tworu ideologicznego, jakim jest antykomunizm bez komunistów, skierowany nie przeciwko członkom i sympatykom PZPR (bo tych już nie ma), lecz ich ”ideologicznym spadkobiercom”. Przy odrobinie złej woli może zostać do tej grupy zaliczony każdy, kto jest przeciwnikiem obozu narodowo-patriotycznego.
„Historia Roja” jest pierwszym filmem fabularnym, który przewartościowuje opowieść o pierwszych latach powojennych w Polsce. Zamiast wzorem dawniejszych obrazów pokazywać członków partyzantki antykomunistycznej jako zmanipulowanych desperatów („Popiół i diament” czy „Nagrody i odznaczenia”), a samą walkę przeciwko nieuchronnym zmianom historycznym w Polsce Ludowej jako bezużyteczną i z góry przegraną, wznosi im pomnik jako bojownikom przegranej, lecz słusznej sprawy. Kwestią dyskusyjną pozostaje, czy zastępowanie dzielnych żołnierzy i milicjantów oczyszczających kraj z „band reakcji” dzielnymi partyzantami likwidującymi wszelkiej maści „czerwonych” to zmiana (a może nawet „dobra zmiana”) w świadomości historycznej, której byśmy sobie życzyli.
Western Patriotyczny
Film opisuje losy Mieczysława „Roja” Dziemieszkiewicza, związanego z Narodowym Zjednoczeniem Wojskowym, który w momencie zakończenia II wojny światowej ma dwadzieścia lat. Wkroczenie wojsk radzieckich do Polski nie oznacza dla niego bynajmniej końca wojny. W dramatycznych okolicznościach „Rój” trafia w szeregi Ludowego Wojska Polskiego, skąd dezerteruje na wieść o śmierci brata, zabitego przypadkowo przez żołnierzy radzieckich. „Rój” po powrocie w rodzinne strony wybiera drogę mściciela, z której nie ma już odwrotu. Jako partyzant, a potem dowódca oddziału NZW, pozostaje w ukryciu i kontynuuje wojnę podjazdową przeciwko komunistycznym władzom oraz służbom bezpieczeństwa bez względu na cenę i konsekwencje, aż do tragicznego końca.
Jerzy Zalewski w sposób swobodny potraktował zebrany materiał historyczny, podporządkowując go wizji artystycznej i płynności narracji. Oczywiście ma do tego prawo, toteż wymienianie odstępstw fabuły filmu od rzeczywistego przebiegu wydarzeń właściwie nie ma sensu. Pozwolę sobie tylko wskazać charakterystyczny przykład relacji między fikcją a faktami w „Historii Roja”. W filmie mamy okazję oglądać proces pokazowy dowódcy okręgu XVI NZW w latach 1947-48, Józefa Kozłowskiego, ps. „Las”, który rzeczywiście się odbył w Ostrołęce 24-26 kwietnia 1949 roku. W filmie przy okazji tego procesu następuje cały szereg zdarzeń mniej lub bardziej absurdalnych. Wśród publiczności miga nam twarz „Roja” przebranego za kobietę. Trudno sobie wyobrazić, żeby dowódca oddziału miał w ten sposób narażać się na dekonspirację, skoro publiczność na tego rodzaju procesach była starannie dobierana i sprawdzana. Raczej nie jest też wiarygodne zachowanie „Lasa”, który na oczach publiczności, po ciężkim śledztwie (widać sine paznokcie) „puszcza wiązankę” składowi sędziowskiemu. Do udziału w stalinowskim procesie pokazowym dopuszczano ludzi ostatecznie i całkowicie złamanych, co pozwalało uniknąć podobnych niespodzianek. To jednak dopiero początek. Oto bowiem w drodze powrotnej do Warszawy partyzanci NZW na koniach doganiają i zatrzymują pociąg, którym jadą sędziowie i prokuratorzy wojskowi, a następnie na oczach pasażerów likwidują ich przy torze kolejowym. Akcja pokazana w filmie jest całkowicie fikcyjna. W rzeczywistości oddział „Roja” napadał kilkakrotnie na pociągi i stacje kolejowe (np. 29 listopada 1949 roku w Gołotczyźnie, gdzie partyzanci uśmiercili pracownika WUBP w Ciechanowie i oficera politycznego LWP, czy 28 sierpnia 1950 roku w Pomiechówku, gdzie zginęło z rąk ludzi „Roja” dwóch pracowników SOK i dwóch milicjantów), jednak nie udało mu się w ten sposób pomścić „Lasa”. Sędzia, który skazał „Lasa” na karę śmierci, Mieczysław Widaj, zmarł śmiercią naturalną w 2008 roku. Oczywiście pomysł, by ukrywający się w lesie partyzanci tropieni przez KBW i UB utrzymywali konie, to również wytwór fantazji.
Zalewskiemu nie zależy na wiernym odtworzeniu przebiegu wydarzeń – to po prostu nie jest celem tego filmu. W pierwszej minucie obrazu zostajemy uczciwie poinformowani, z czym będziemy mieli do czynienia, bowiem plansza otwierająca film zawiera informację, że fabuła wprawdzie nawiązuje do prawdziwych wydarzeń i postaci, lecz stanowi rodzaj hołdu oddanego całemu pokoleniu. Pomijając fakt, że wobec mikrej liczebności całego podziemia antykomunistycznego w Polsce w latach 1944-1950 (ok. 150 tysięcy) trudno mówić o „wyklętym pokoleniu”, dostajemy od razu informację, gdzie przebiegać będą w filmie linie podziału między dobrem i złem. Skoro bowiem Polska, jak czytamy, znajduje się pod „okupacją komunistyczną”, nie ma najmniejszej wątpliwości, że każdy, kto pójdzie na współpracę z reżimem, to zdrajca i „płatny pachołek Rosji” oraz, dodajmy, sam jest winien tego, co go spotka. Sprawiedliwość wymierzą mu ci, którzy w filmie walczą przeciwko sowietyzacji Polski i wyglądają jak zbawienia wybuchu III wojny światowej. Wszak „dobry czerwony to martwy czerwony”. Czyż trzeba to dodatkowo uzasadniać? – zdaje się przekonywać Jerzy Zalewski. Inaczej niż w rzeczywistości, gdzie nieraz szeregowi żołnierze celowo pozwalali partyzantom ujść z życiem z okrążenia, (niekiedy sami grupowo uciekali „do lasu”), a członkom narodowej partyzantki po krótszym lub dłuższym stażu w UB zdarzało się wracać do konspiracji (chociażby Józef Kuraś „Ogień” czy Antoni Żubryd „Zuch”), w filmie światy partyzantów i ich przeciwników dzieli nieprzenikniona bariera. Pokazuje się nam pięknych i młodych, tęskniących za normalnym życiem żołnierzy NZW w walce przeciwko złym, wiecznie pijanym i sypiącym przekleństwami ubekom. Nawiasem mówiąc, żołnierze NZW w filmie również piją spirytus i nawet uprawiają seks, przeklinają jednak znacznie mniej.
Zalewski stara się tworzyć legendę „Roja”: mściciela, postrachu milicjantów i ubeków, obiektu podziwu mieszkańców Mazowsza i obiekt pożądania płci pięknej. Przedstawia go jako mazowieckiego Robin Hooda, który w przebraniu milicjanta czy ubeka potrafi przechytrzyć wielokrotnie silniejszego wroga. Postać tytułową gra Krzysztof Zalewski-Brejdygant, uderzająco podobny do „Roja”, co stanowi chyba jego największą zaletę. Można mieć pretensje do piosenkarza (nawiasem mówiąc, zwycięzcy „Idola”) o słabą grę aktorską, ale za wiele pola do popisu nie daje mu scenariusz. Większość czasu na ekranie „Rój” spędza, wykonując lub nakazując egzekucje bezbronnych ludzi (co prawda, są to członkowie PPR i funkcjonariusze UB lub ich współpracownicy). Wielokrotnie wygłasza również drętwe przemowy pełne patriotycznych frazesów. Ani razu (!) w filmie nie widać „Roja” planującego akcję czy zagrzewającego ludzi do walki, budującego swój autorytet. „Rój” zostaje przygnieciony przez Zalewskiego brzemieniem pomnikowości; gdzieś giną jego człowiecze cechy, jego rozterki czy wątpliwości. Jest po prostu sztuczny. Paradoks „Historii Roja” polega na tym, że najbardziej zapadającą w pamięć kreację stworzył w tym filmie Piotr Nowak grający byłego partyzanta NZW i oficera UB Wyszomirskiego. Wiarygodnie rekonstruowany został też klimat ubecko-milicyjnych pijatyk.
W matni
W „Historii Roja”, zwłaszcza w scenie przysięgi nowych członków NZW, widzimy, że drugą konspirację tworzą straceńcy, ludzie, których szansa na normalne życie bezpowrotnie przepadła. Wobec miażdżącej przewagi przeciwnika walka nie ma sensu wojskowego, wojsko, UB i milicja depczą partyzantom po piętach, a pętla wokół głównego bohatera zaciska się powoli, ale nieuchronnie. Film wiarygodnie przedstawia proces degradacji oddziału partyzanckiego. Początkowo jest on fragmentem zorganizowanej siły zbrojnej, po czym stopniowo wskutek serii aresztowań i walk zostaje zredukowany do postaci „ostatniej partii szlacheckiej na Mazowszu”, rozbitej, okrążonej, której jedynym celem staje się śmierć z bronią w ręku. Dobrze ukazany został również zmieniający się stosunek ludności cywilnej do walki partyzantów z komunistycznym wojskiem i milicją. Początkowo serdeczni i pomocni ludzie odwracają się od żołnierzy NZW, widząc, że ich śladem kroczą nieszczęścia i represje, a dalsza walka powoduje tylko zbędny rozlew krwi. Gdy w Nasielsku 15 stycznia 1951 roku podczas napadu na bank „Rój” i „Mazur” wznoszą okrzyki „Niech żyje Polska”, odpowiada im głuche milczenie. Jest to jedna z najbardziej wymownych scen w filmie.
„Historia Roja” próbuje ukazać rozterki ludzi pozostających w podziemiu, szczególnie wobec amnestii 1947 roku. Ujawnić się czy nie ujawnić? Zaryzykować śmierć w komunistycznym więzieniu czy pozostać w lesie, gdzie śmierć jest pewna? Szczególnie widoczne są te rozterki w scenie, w której dowódca okręgu XVI NZW Zbigniew Kulesza „Młot” zezwala żołnierzom na ujawnienie się władzom (sam również postanawia się ujawnić dla dobra swoich dzieci). Propozycja „Młota” spotyka się od razu z ostrą repliką „Lasa” i spuentowana zostaje trzykrotnym okrzykiem „zdrada”. W ten sposób reżyser ani nie pozostawia cienia wątpliwości co do własnych zapatrywań w tej sprawie, ani nie daje możliwości zajęcia stanowiska widzowi. Przy okazji, raczej nie do pomyślenia jest w jakimkolwiek oddziale wojskowym, by w obecności żołnierzy podwładny w podobny sposób „odpyskował” przełożonemu.
Sen o wojnie
Jeśli chodzi o walory artystyczne filmu, to niestety nie jest dobrze. Film jest długi (prawie 2,5 godziny; pierwotna wersja była jeszcze dłuższa) i wyjątkowo niespójny: mamy kłopot z odróżnieniem poszczególnych postaci, zrozumieniem ich motywacji, trudno się zorientować w przebiegu wydarzeń, połączyć porwane wątki. Sprawia to wrażenie obcowania ze stertą rozsypanych fotografii, pojedynczych scen, które nie łączą się ze sobą w całość. W czasie zdjęć (ukończonych już w 2010 roku!) nakręcono mnóstwo materiału, jednak zmontowanie z nich spójnego filmu mieszczącego się w ustalonych ramach czasowych chyba reżysera przerosło. Pozostaje mieć nadzieję, że zapowiadany serial o „Roju” okaże się sprawniej opowiedziany.
Sceny batalistyczne, które stanowią lwią część „Historii Roja”, są niestety dramatycznie słabe. Wielokrotnie oglądamy na ekranie chaotyczne strzelaniny, w których trudno się zorientować, kto do kogo i dlaczego strzela, trup za to ściele się gęsto. Walk jest sporo, są do siebie podobne i zwyczajnie nużą. Szczytem nieudolności montażowej jest długa sekwencja ukazująca akcję na cukrownię w Szczukach na jesieni 1946 roku, następujący po niej odwrót i walkę z grupą operacyjną KBW. Czasem oglądamy starcia sfilmowane w zwolnionym tempie czy ujęcia kręcone „z ręki”. Środki te sprawiają jednak wrażenie użytych przypadkowo i wprowadzają dodatkowy chaos.
Zalewski nie stroni od scen symbolicznych, balansujących na granicy kiczu lub nawet je przekraczających, chociażby wykorzystane w zwiastunie starcie partyzanta na koniu z ubekiem i milicjantem w samochodzie terenowym. Swoje miejsce w opowieści mają również sceny oniryczne, pełne dziwacznych dźwięków i obrazów. Gorączkowe wizje „Roja” pogrzebanego żywcem w ziemi to jedne z najmocniejszych fragmentów filmu.
„Historia Roja” mimo swojego mitologizującego charakteru próbuje stwarzać wrażenie autentyczności. Większość scen nakręcono w lasach, wsiach i miasteczkach północnego Mazowsza, gdzie rozgrywa się akcja filmu. Innym smaczkiem tego rodzaju jest pojawienie się w jednej ze scen nieżyjącego już towarzysza broni „Roja”, Karola Świąteckiego, pseudonim „Głóg”, kwatermistrza oddziału.
Przy bliższym przyjrzeniu się filmowi wychodzą na jaw spore niedostatki budżetowe. Większość akcji rozgrywa się w zamkniętych pomieszczeniach znajdujących się w mniej lub bardziej zaawansowanym stadium rozpadu. Wąskie korytarze, duszne kazamaty, sterty cegieł, ruiny – mimo wszystko jakoś się jednak bronią, nadając filmowi rys postapokaliptyczny. Biorąc pod uwagę stopień zniszczeń wojennych w Polsce, masowe ruchy ludności i doświadczenie „końca świata” przez wielu ludzi wydaje się, że stanowią one właściwe tło dla opowieści o „Roju”. Ograniczony budżet uwidacznia się również w sposobie pokazywania maszyn w filmie, gdyż wielokrotnie oglądamy te same pojazdy (Opla Blitza, jeepa, czarnego Citroena Tracion Avant – „no kto jeździ w Polsce czarną cytryną?!” – pyta w filmie pewien funkcjonariusz UB). Raz czy dwa możemy dostrzec w tle jeżdżącą replikę samochodu pancernego BA-64 i działo samobieżne SU-76. Oprócz pojazdów wojskowych w filmie zobaczymy też poruszający się o własnych siłach egzemplarz pierwszego zaprojektowanego i wyprodukowanego po wojnie modelu ciągnika Ursus C-45.
Podsumowując, mimo wielu niedociągnięć mamy do czynienia z prawdziwym filmem fabularnym, a nie „wyrobem filmopodobnym”, jak w przypadku „Pileckiego” Mirosława Krzyszkowskiego, gdzie w scenach fabularnych ciasnota kadrów, ubogość dekoracji, słabość gry aktorskiej i nachalny dydaktyzm są trudne do zniesienia. To, że nie jest tragicznie, to niestety marne pocieszenie.
„Historię Roja” z całą pewnością warto zobaczyć, choćby po to, by wyrobić sobie o własne zdanie o wizji zaprezentowanej w tym filmie. Trzeba jednak pamiętać, że nie jest to dzieło, które by pozwalało pogłębić wiedzę o podziemiu antykomunistycznym, o motywacjach czy rozterkach jego członków. Zbyt wiele w nim czarno-białych podziałów i powielania znanych schematów. Pod względem artystycznym nawet wielbiciele tematyki Żołnierzy Wyklętych, którzy chętnie obejrzą każdy film gloryfikujący partyzantkę obozu narodowego, mogą poczuć się nieco rozczarowani. Pozostaje mieć nadzieję, że „Historia Roja” utoruje drogę kolejnym produkcjom, lepszym pod względem technicznym i być może bardziej wyważonym w tonie.
Bardzo dobra recenzja – rzeczowa i wyważona.
Planowany jest serial o Brygadzie Świętokrzyskiej i niestety obawiam się powtórki z „Czasu Honoru”.
Słyszałem o jeszcze jednym serialu o losach oddziału WP, który po klęsce wrześniowej przechodzi do konspiracji i walczy za Armią Czerwoną (rzecz się dzieje na wschód od linii Curzona) i jego dalszych losach. To dopiero może być „Czas Honoru”. Przynajmniej o NSZ tym razem nie będzie.
„Czas Honoru” to idealny przykład jak nie robić serialu o historii. „Historia Roja” również idzie tą ścieżką.
Zwróciliście uwagę, że sceny z napadem na pociąg (gdy Rojowi otwiera się walizka pełna granatów) wrzuconą w artykuł nie ma w ostatecznej wersji filmu? :)
Pewnie w serialu pojawią się te sceny.
Filmu nie oglądałem, więc o filmie nie zamierzam się wypowiadać. Dodam tylko, że skoro Pasikowski mógł zrobić całkowicie kłamliwe „Pokłosie”, to Zalewski mógł również zaprezentować swoją wizję artystyczną dotyczącą historii „Roja”.
Chciałem natomiast odnieść się do jednego faktu podanego w opisie filmu, bo nie można pozostawić go bez komentarza, jak to zrobił autor, opatrując go jeszcze wykrzyknikiem (cokolwiek to znaczy). Chodzi o fakt ukończenia scen do filmu już w 2010 r. Otóż oskarża się środowiska prawicowe o tworzenie zakłamanej wizji dziejów Żołnierzy Wyklętych, a także o ograniczanie wolności. A co zrobiły nowe władze TVP z „Historią Roja”? Skoro Zalewski nakręcił już swój film, to należało dokończyć prace nad nim i puścić go w kinach. A nie „zaaresztować” materiały związane z filmem i uniemożliwiać wszelkimi sposobami Zalewskiemu dalsze prace nad nim. To jest właśnie ograniczanie wolności artystycznej. Czy III RP ma był krajem kolejnych „półkowników”, jak było za PRL-u?
I jeszcze jedno. Wszystkie powyższe fakty, odrzucanie propozycji dofinansowania różnych filmów przez PISF, konieczność organizowania zbiórek społecznych na filmy i inne dzieła artystyczne – moim zdaniem – udowadnia, że pomimo bardzo wielu przeszkód odradzanie się tradycji Żołnierzy Wyklętych nie jest zjawiskiem sztucznym, tylko jak najbardziej oddolnym.
Widzę, że po raz kolejny dochodzi do niezrozumienia idei filmu „Pokłosie”. Polecam raz jeszcze zapoznać się z obrazem Władysława Pasikowskiego bo widzę, że część społeczeństwa ma z tym duże problemy.
Porównywanie półkowników z okresu PRL z obecnymi czasami również jest nie na miejscu. Słaby film dostał otoczkę dzieła wyklętego i na tym kręci się akcja promocyjna twórców. PISF oceniał scenariusze pod względem merytorycznym i kasowym. Widocznie Zalewski nie dbał o te kwestie. Takie zasady wolnego rynku w III RP.
Tradycja Żołnierzy Wyklętych obecnie zaczyna przysłaniać inne bardziej znaczące wydarzenia z okresu II wojny światowej. Jest również wykorzystywana przez pewne grupy polityczne do zbijania kapitału politycznego. Nie wspominając o przedsiębiorcach zarabiających na Żołnierzach Wyklętych.
Oglądalność Roja nie nastraja optymistycznie, po ponad 2 tygodniach od premiery ma on niecałe 160 000 widzów. Źródło:
http://www.sfp.org.pl/box_office?b=247
Tak działa wolny rynek. Widzowie nie chcą oglądać słabych i niedopracowanych filmów. Wycieczki szkolne pewnie stanowiły większą część widowni.
Taka informacja – nie „opinia”, „ocena” czy „recenzja” – dla wszystkich opowiadających jak to ten film miał ciężko. Niestety Panie i Panowie zostaliście oszukani przez twórców tego dzieła na kasę, gdyż tylko i wyłącznie ich działania doprowadziły do przekroczenia budżetu, utraty części dofinansowania i w konsekwencji powstania filmu z takim opóźnieniem. Niestety w trakcie kręcenia materiału doprowadzono do olbrzymich strat w sprzęcie filmowym czy kostiumach, które trzeba było pokryć z istniejącego budżetu. Dodatkowo twórcy „Historii Roja” od początku nie liczyli się z zbytnio z kosztami, stąd też np. do scen walk zużyto masę amunicji zupełnie bez sensu, podobnie rzecz miała się z pirotechniką. Pominę skandal z wysadzaniem wozu WRAZ Z KONIEM, bo o tej sytuacji „słyszałem” a nie „wiem” – więc może to nie być prawdą. I przykro mi najbardziej, że tak słabo i nieprofesjonalnie zrobiono ten film, a następnie jeszcze wyciągano na niego pieniądze od zwykłych ludzi sprzedając bajki, jak to „mainstream” chce zniszczyć „Historię Roja”.
Jeśli chodzi o „Pokłosie” to istotnie, nie rozumiem kompletnie idei filmu, który historię pozytywną, czyli nagrodzenia przez miejscową społeczność człowieka ratującego żydowskie dziedzictwo kulturalne, zamienił w historię całkowicie odwrotną. A skoro i znaczna część Polaków też nie rozumie tej idei, to chyba należałoby mocno przemyśleć powody tego „dziwnego” zjawiska społecznego.
Natomiast co do „Historii Roja” – to, że faktycznie film wyszedł słaby, nie zmienia genezy jego powstania. Film zaczął powstawać za „prawicowego” kierownictwa TVP, a wstrzymany został za nowego kierownictwa (rządy PO-PSL).
Jeśli chodzi o „półkowniki” III RP – to akurat takich filmów (fabularnych i dokumentalnych) jest dużo, i twierdzenie, że PISF kieruje się tylko i wyłącznie kwestiami artystycznymi i merytorycznymi jest szczytem naiwności. A skoro zasady wolnego rynku polegają na dofinansowywaniu filmów z funduszy publicznych, to ktoś chyba kompletnie nie rozumie, na czym polega wolny rynek.
Wolny rynek dotyczy tego, że społeczeństwo decyduje o tym czy dany film warto obejrzeć czy też nie. Jak widać po wynikach frekwencji jest bardzo słabo. Co mnie nie dziwi bo historia Roja nie jest niczym ważnym w historii Polski. Ot kolejna postać tragiczna jakich wiele. W zeszłym roku „Kamienie na szaniec” zdobyły dużą publiczność z prostego powodu. Ekranizacja szkolnej lektury przyciąga widzów w postaci uczniów.
Państwo powinno wspierać produkcje filmowe, ale po porządnej i dogłębnej analizie scenariusza. Nawet jak będą braki w warsztacie to dobry scenopis i aktorzy potrafią zrobić cuda. Czego przykładem jest „Karbala”.
Robienie teraz męczennika z Zalewskiego jest dziecinadą i próbą wyrobienia sobie łatki niepokornego twórcy. Pewnie myślał, że pewne środowiska to kupią. Jak widać mylił się. Mam dziwne przeczucia, że na wiosnę 2017 powstanie serial i ogłosi się sukces komercyjny.
Kolejne dane odnośnie frekwencji są odzwierciedleniem słabości tego obrazu. Do 20 marca film obejrzało łącznie 226 644. Frekwencja wyraźnie spadała w weekendy a to jasno oznacza, że ruch w kinach robiły szkoły.
Jeszcze raz napiszę – wolny rynek nie polega na tym, że państwo dopłaca do produkcji filmów. A ponieważ dotychczas dopłacało do filmów o przechyle antypolskim, jak słynne „Pokłosie”, to cieszę się, że dla równowagi będzie dopłacać do filmów patriotycznych.
Trafiłem na tą recenzję poprzez wyszukiwanie informacji o Panu Karolu Świąteckim. Przeczytałem pomimo, że autor zdradza się już na początku, jaki ma stosunek do podziemia antykomunistycznego i mogłem się spodziewać jaka będzie jego ocena („wobec mikrej liczebności całego podziemia antykomunistycznego”). Wyszło dużo tekstu, ale po co ten wysiłek, skoro temat nie jest bliski dla recenzenta. Chodziło, żeby dowalić ? Jakby był to kilkunasty film w tym temacie, mógł by się jeden z drugim znęcać szukając dziury w całym. Przypominam, że raptem do 2017 roku mamy dwa filmy fabularne o historii tamtego czasu, opowiedzianych z punktu widzenia żołnierzy wyklętych. Historia Roja powstała w wielkich bólach, już sama determinacja do zakończenia filmu jest godna zauważenia.
Poza tym sugeruję zapoznać się ze wspomnieniami żołnierzy ze wschodnich terenów II RP np. z 27 Wołyńskiej czy z Okręgu Wileńskiego, dzięki tej lekturze można zrozumieć dlaczego stali się wyklętymi. Może wtedy nie będą ponownie wyklinani.
„Historia Roja” i „Wyklęty” to niestety bardzo słabe produkcje filmowe. Składają się na to kwestie techniczne (dialogi, aktorstwo, scenariusz itp.) oraz narracja historyczna, która sprowadza się do dychotomicznego przedstawiania wydarzeń. Mnie jako widza i historyka nie interesuje w jakich okolicznościach powstawał film i jakie twórcy mieli trudności. Najważniejszy jest efekt, który jest mizerny i całe szczęście widzowie w kinach nie doceniają takich produkcji. Co ciekawe kilka lat temu powstawały udane spektakle w ramach Teatru Telewizji przedstawiające historie Żołnierzy Wyklętych.
Wyniki oglądalności mówią same za siebie:
http://www.wirtualnemedia.pl/artykul/historie-roja-sledzilo-740-tys-widzow-tvp1-przegrala-z-konkurencja
Owszem, oba filmy okazały się przeciętne, aczkolwiek w przypadku „Historii Roja” moim zdaniem dużego złego zrobiły ekstremalne warunki, w jakich powstawał ten film. Natomiast, jak zauważył kolega Elmadek, są to dopiero pierwsze dwa filmy powstałe w III RP, które dotyczą tematyki „Żołnierzy Wyklętych”. Po pierwsze, charakterystycznym jest fakt, że zostały nakręcone dopiero 20-25 lat po przełomie 1989/90 r., po drugie, trzeba być ślepym, żeby nie zauważyć całej masy przeszkód („Historia Roja” jest tego najlepszym przykładem) rzucanych pod nogi twórcom tych filmów. Bardzo ważne jest także tło wytwarzane przez mainstreamowe media i różnego rodzaju środowiska wokół tematyki powojennego podziemia antykomunistycznego. Nikt rozsądny przecież nie powie, że na ten temat trwa w Polsce normalna, rzetelna debata historyczna. Raczej wygląda to następująco: skoro PiS, IPN czy środowiska prawicowe popierają tematykę Żołnierzy Wyklętych, to przeciwnicy PIS-u muszą być przeciw. Skoro jedni obrzucają błotem, to drudzy też.
Moda na ekranizowany patriotyzm. Wystarczy napisać cieniutki scenariusz, ale oczywiście o temacie patriotycznym, dodać słabych aktorów i już można ruszać z realizacją. Pieniądze się znajdą z państwowej (naszej) kieszeni, więc nie straci producent, reżyser, aktorzy i ekipa filmowa. Przy okazji zarobi sporo ludzi od rekwizytów, lokacji, scenografii, itp. Oczywiście na próżno szukać kosztorysu związanego z produkcją, więc nie dowiemy się ile kto skasował w kieszeń. Film cieniutki, słaby, wręcz żałosny zarówno od strony realizacji, jak i gry aktorskiej. Ale oparty na modnej patriotycznej nucie, więc brzmią fanfary i gra orkiestra – obowiązkowo na baczność. Sam temat nie obroni słabej produkcji, choćby przed oczami widza przez cały film powiewała biało-czerwona…
Ale realizacyjna szopka trwa, więc pewnie za chwilę pojawią się kolejne „patriotyczne” gnioty, nastawione na zarobek producenta, a nie na stworzenie dobrego kina.
Tłumaczenie, że to wina okoliczności w jakich powstawały te filmy są zwyczajnie dziecinne. Uczniowie też często uważają, że ocena niedostateczna jest spowodowana niechęcią nauczyciela a nie brakiem wiedzy. Tutaj jest identycznie i winę za nieudolność twórców próbuje się zrzucić na mainstreamowe media. Tych filmów nie da się obronić ze względu na braki warsztatowe i ogólną bylejakość. Zresztą widać kto jest reżyserem i dlaczego są to osoby, które nie odniosły sukcesów jako twórcy filmów fabularnych. Brak sponsorów również jest do obejścia i wystarczy zwrócić się do odpowiednich firm, które poczują chęć wsparcia finansowego filmów o Żołnierzach Wyklętych. Choć patrząc na frekwencję w kinach nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie chciał zainwestować w projekt, który przepadnie w box office. Nawet szkoły nie pomogą w nabijaniu widowni.
Podam również przykład jak można z marginalnego wydarzenia w historii zrobić film, który będzie walczył o Oscara. Duński „Land of mine” jakoś odniósł wielki sukces komercyjny i edukacyjny.
Krytyka filmu powinna być daleka od podziałów politycznych. Jeżeli produkcje o Żołnierzach Wyklętych są poniżej poziomu to należy to jasno i stanowczo stwierdzić i przestrzec widzów przed stratą czasu i pieniędzy. W ostatnich latach polska kinematografia wytworzyła filmy o światowym poziomie a z drugiej strony powstają półamatorskie obrazy na zamówienie polityczne. Tak chyba nie powinno być. Z niecierpliwością czekam na jakiś porządny film o polskiej partyzantce, Powstaniu Warszawskim czy o Żołnierzach Wyklętych, ale patrząc na dotychczasowe osiągnięcia nie mam optymistycznych myśli.
@Xxx
Moda na ekranizowanie patriotyzmu była obecna w kinematografii od samego początku jej istnienia. Można to robić mniej lub bardziej sprawnie wszystko zależy od umiejętności, których wyraźnie brakuje współczesnym twórcom. Jeżeli już jesteśmy przy kwestii pieniędzy z budżetu państwa (lub spółek należących do skarbu państwa) to wolałbym aby trafiły do twórców, którzy dokonają ekranizacji działalności Dywizjonu 303 lub historii ORP Orzeł.
Pieniądze z budżetu na filmy o Żołnierzach Wyklętych? Dobre sobie. A jakie dofinansowanie publiczne uzyskały „Historia Roja” i „Wyklęty”?
Co do winy okoliczności zewnętrznych – kolego Szafran, to nie dziecinada, tylko fakty. Owszem, można starać się pomimo tego zrobić dobre filmy historyczne, ale państwo powinno jednak pomagać w tym, a nie przeszkadzać. Ale skoro na czele PISF stoi w dalszym ciągu Pani Sroka znana z utopienia dużych sum pieniężnych w projekt olimpiady zimowej w Krakowie … Zresztą poglądy też ma wyraziste (oczywiście, bynajmniej nie prawicowe). Notabene, jest ona doskonałym przykładem zawłaszczania przez PiS wszelkich instytucji państwowych.
Widzę, że nie oglądaliśmy tych produkcji w kinie. Napisy początkowe wyraźnie wskazują na to jakie państwowe spółki finansowały zabawy panów Łęckiego i Zalewskiego w filmowców.
PISF ma jednak sukcesy w dotowaniu dobrego polskiego kina. Choć jestem przeciwnikiem żeby marni twórcy dostawali chociaż jedną złotówkę na swoje amatorskie produkcje.
Szanowny Panie Szafran. Produkcję filmu „Wyklęty” rozpoczęto jeszcze w 2014 r., kiedy rządziło PO, i wtedy sponsorów państwowych ani PISF-u w ogóle nie było. I film nie mógł być dokończony. Więc bardzo się cieszę, że ten film (choć faktycznie o przeciętnym poziomie) ostatecznie zasponsorowały takie spółki, jak PGNiG, PGE czy PZU, bo jest to jakieś (wprawdzie na razie ciągle bardzo kulawe), ale zawsze, wyrównywanie szans w tworzeniu filmów historycznych w obecnej Polsce. A zabawą (a faktycznie jedną wielką hucpą i wstydem) to można spokojnie nazwać ohydne „Pokłosie”. Notabene, przygotowywane jest w jednym z teatrów przedstawienie na podstawie „Malowanego Ptaka” Kosińskiego, czyli książki z cyklu historical fiction. A Amerykanie będą kręcić na jej podstawie film fabularny. Pasikowski bedzie mial godnych nastepcow.
Widać u Pana typową żenującą narrację partyjną. Pokonam obrzydzenie to takich tekstów i odpowiem merytorycznie o co również apeluję. Otóż „Wyklęty” nie dostał dofinansowania z PISF ze względu na słabą jakość scenariusza. Co do Władysława Pasikowskiego i jego doskonałego powrotu na duży ekran czyli filmu „Pokłosie” to jakoś PISF nakazał mu zwrócić dofinansowanie. Co prawda Pasikowski wygrał w sądzie i jednak PISF musiał wpłacić pełną zadeklarowaną kwotę.
Sam film „Pokłosie” niestety nie jest dla każdego widza i wymaga myślenia żeby zrozumieć narrację i intencję twórcy. W przeciwieństwie do produkcji pana Łęckiego odniósł komercyjny i artystyczny sukces. Czego nie można powiedzieć o „Wyklętym”.
Partyjną???
U Pana dostrzegam za to całkowity brak dostrzegania elementów ideologicznych. Jest tylko prosty schemat: dobry scenariusz – zły scenariusz. A PISF to apolityczna, aideologiczna i super rzetelna instytucja państwowa, która wyłącznie dba o wysoką jakość polskiego filmu. Można i tak podchodzić do rzeczywistości III RP, ale cóż …
Co do „Pokłosia” to tak, przyznaję się, jestem zdecydowanie za głupi, żeby zrozumieć nakręcenie filmu opartego na całkowicie fikcyjnych i wyimaginowanych faktach, w sytuacji kiedy prawdziwy bohater upamiętniania żydowskiej przeszłości został przez lokalną społeczność wynagrodzony, a nie przybity do drzwi stodoły. Naprawdę Pan uważa, że takie przedstawienie sytuacji skłania do jakiejś refleksji? Zresztą Pasikowski, żyjąc w tym kraju i znając obecną sytuację III RP, sądził, że jego film skłoni do refleksji? Reakcja na jego film jednej i drugiej strony, zresztą chyba bardzo prosta do przewidzenia, doskonale udowodniła, że Pasikowski, tworząc ten film, zachował się po prostu idiotycznie.
A nawiązałem do „Malowanego Ptaka” Kosińskiego, bo to praktycznie analogiczna sytuacja. Książka, której historia została całkowicie sfalsyfikowana (faktycznie Kosiński został uratowany przez Polaków podczas okupacji) ma posłużyć do stworzenia scenariusza przedstawienia teatralnego w Polsce i filmu fabularnego w USA.
Powtórzę na koniec jeszcze raz: faktycznie, Panie Szafran, takiego podejścia do tematu kompletnie nie rozumiem.
Oczywiście, że to narracja typowo partyjna. Jeżeli zaś autor „Pokłosia” wybrał fikcję i to jest wada to co zrobił Łęcki? Główny bohater „Wyklętego” to zbieranina losów wielu członków WiN i innych organizacji. Oczywiście zrobił to w sposób dość żenujący.
Twórczość Pasikowskiego ma drugie dno i warto zagłębić się w jego narrację bo tam są ukryte jego prawdziwe intencje. I na pewno nie jest to antypolonizm czy skrajny seksizm. Pamiętam jak jeden filmoznawca publicznie przepraszał Pasikowskiego za to, że nie zrozumiał jego filmów uważając je za tanią amerykańską rozrywkę. Dopiero po latach zrozumiał o co w nich tak naprawdę chodzi. I tego życzę.
Jeśli popularyzację tematyki związanej z Żołnierzami Wyklętymi Pan Szafran ogranicza jedynie do PiS, to by znaczyło, że w przyszłych wyborach ta partia ma wygraną w kieszeni. Bo faktycznie jest o wiele więcej środowisk, grup, organizacji itp. zaangażowanych w tą kwestię. Ale cóż … Niektórym wszystko się kojarzy z jednym.
Co do „Pokłosia” Pasikowskiego – Panie Szafran, sprawa jest bardzo prosta. Skoro jestem tak głupi, że nie rozumiem jego rzeczywistych intencji przedstawionych w tym filmie, to niech Pan po prostu je wyłoży. Z chęcią się dowiem, jakie prawdy o Polakach Pasikowski chciał ukazać w „Pokłosiu”.